sobota, 11 lipca 2020

Od James Wilson

Kolejny dzień ponurej egzystencji. Chejron wyjechał więc oczekiwałam czegoś nowego, lepszego. A życie tu toczyło się normalnie - obozowicze tak samo irytujący jak zwykle,  życie tak samo beznadziejne jak zwykle, nikogo nie obchodzę ja i moje uczucia jak zwykle i nikt nie zauważył że urwałem się z lekcji starożytnej greki. Jako Rzymianin, który prędzej czy później (miejmy nadzieję że prędzej) wróci do swojego Obozu nie potrzebowałem tego języka. Wystarczała mi łacina. Gdy oni zajmowali się wkuwaniem omeg i innych delt ja uczyłem się najbardziej soczystych łacińskich przekleństw. Uczciwy układ, nieprawdaż? Wyciągnęłam spod obozowego łóżka całą moją sagę "Harrego Pottera" i zacząłem tłumaczyć sobie zaklęcia. Większość z nich pochodziło od łacińskich słów, więc nikogo nie oszukiwałem. Ćwiczyłem rzymski język, a to w jaki sposób to robię nie powinno mieć dla nikogo najmniejszego znaczenia. W końcu ja też nie miałem znaczenia. Całe moje doświadczenie nie miało znaczenia. Nikt mi nie powiedział czym jest "wielki problem", bo nie mam dla nikogo znaczenia. Ale ja nie jestem głupi. Domyślam się o co chodzi. Rzecz jasna chodzi o... BUM!
Nie, no. Znów wybuchłem obozowe toalety. To się zdarzało, gdy byłem zły lub smutny. Czyli praktycznie 92712038101 razy na dzień. Mogłem cofnąć wszystkie zniszczenia jednym machnięciem dłoni, ale nie chciałem się przemęczyć. Być może wyglądałoby to spektakularnie, ale było wyniszczające, zbyt duże użycie mocy. Wprowadzało człowieka w coraz większą depresję. Zabijało ostatnie dobre wspomnienia. Wróciłem do książki przypominając sobie młodszego siebie wierzącego w  to że któregoś dnia przyleci do niego sowa z listem zapraszającym do Hogwartu. Później nastoletniego chłopaka, który nie wierzył już w te bzdury i w magię. A później dowiedział się że jest synem rzymskiej bogini. I może dzięki temu znów byłby małym wesołkiem wierzącym w cudowny świat, gdyby nie śmierć ojca. Najgorsze wydarzenie życia. Zaczynałem już mieć łzy w oczach, gdy usłyszałem dźwięk, którego nie słyszałem od dawna.
PUK, PUK!
Nie wierzyłem. Przecież nikt nie chce mnie i nie potrzebuje.
PUK, PUK!
Ale to się działo. Naprawdę się działo
PUK, PUK!
-Już idę! - krzyknęłem uszczęśliwiony. Ktoś obchodził się moim losem!
Przy drzwiach zastałem Lucky Latte. Rozpromieniłem się jeszcze bardziej. Ktoś o mnie pamiętał i była to bardzo ładna dziewczyna (gdyby był to bardzo brzydki chłopak też bym się cieszył, ale zrozumcie - BARDZO ŁADNA DZIEWCZYNA!).
-Wit... - zaczęłem.
-Nie kończ, nie mam całego dnia - wypaliła ona. - Musisz mi pomóc!
Żadnego "James jak się miewasz?" albo "James nie było cię na zajęciach. Wszystko dobrze?". Oczywiście, to musiało być "pomóż mi!". Nikogo nie interesowałem ja, a korzyści ze mnie.
-Muszę dokończyć robota sprzątającego bałagan jaki wywołujesz, ale nie mam narzędzi, bo Bianka Hood mi zabrała. Pomożesz?
-Jasne - powiedziałem. Czułem się zdruzgotany, ale cóż... Przynajmniej jej pomogę. - Ale czemu przyszłaś do mnie?
-Bo tylko ciebie nie ma na starożytnej grece - wypaliła. No, tak, przecież nie spodziewałem się że powie, że zrobiła to bo jestem najgodniejszym zaufania chłopakiem jakiego ona zna.
-OK, jak mam Ci pomóc?
-Zrobimy włam. Odciągniesz Binke, a ja otworze drzwi.
-To nie zadziała. ONA jest złodziejem, a nie TY.
-A masz jakiś lepszy pomysł?
-Owszem mam.
I skierowałem się do domku trzeciego. Zapukałem do drzwi.
-Otwórz, Binka! - krzyknąłem.
Brak odpowiedzi.
-Wiem, że tam jesteś!
-Nie ma mnie! - usłyszałem.
-Jesteś.
-Skąd wiesz?
To było głupie.
-Bo nie tylko ja urywam się z zajęć.
-Co z tego że jestem, skoro cię nie wpuszczę?!
-Dawno nie otwierałem mieczem drzwi - powiedziałem cichym głosem, ale na tyle by usłyszała.
-Nie zrobisz tego!
-Testujesz mnie? - odpowiedziałem i ruszyłem w stronę zbrojowni. KLIK. Dźwięk przekręconego klucza. Bianka otworzyła drzwi.
-Czego chcesz, Wilson?
-Dla ciebie: panie Wilson.
-Czego chcesz, panie Wilson? - odrzekła sarkastycznym głosem.
-Oddaj narzędzia Lucky.
-Nigdy!
Popatrzyłem na smutną Lucky. Nie mogłem pozwolić by nie odzyskała swoich rzeczy!
-A co powiesz na układ? - spytałem Binki.
-Jaki układ? - zaciekawiła się ona. Potomkowie Hermesa mają nosa do układów.
-Pojedynek przy jeziorze. Dziś o 18. Jeśli wygrasz zatrzymasz narzędzia i weźmiesz mój księgozbiór, jeśli wygram ja wezmę tylko narzędzia. Nie zabiorę żadnych TWOICH rzeczy - powiedziałem.
-To nie będzie fair. Jesteś ode mnie starszy i silniejszy, więc jesteś lepszym szermierzem.
-A kto powiedział że to będzie walka na miecze? To nie byłoby fair, z resztą sama to zauważyłaś. Ale walka na wodne moce... Tak, to byłoby zdecydowanie fair. Ty - wnuczka Posejdona i ja - syn Kloacyny.
-Ja... Ten... No, dobra.... Oddam te narzędzia bez pojedynku - wybąknęła ona nie patrząc mi w oczy. Uderzyłem w jej słaby punkt. Jej moce wodne były słabe i ona o tym wiedziała. Uśmiechnęłem się z satysfakcją.
-Grzeczna dziewczynka - powiedziałem. - Ale niezbyt często słucha się Pana Wilsona.
Spróbowała zabić mnie wzrokiem, ale odszedłem od jej domku z uśmiechem na ustach i kuferkiem na narzędzia w dłoniach. Lucky rzuciła mi się na szyję - Byłeś niesamowity! - wykrzyknęła. Zszokowałem się. Ale to był pozytywny szok. Gdy mnie puściła, nagle zainteresowała się swoimi butami. Nie odrywała od nich wzroku.
-Jakbyś jeszcze kiedyś potrzebowała pomocy.... Mów - powiedziałem, również nie patrząc jej w oczy. - Jesteś dobrą kumpelą.
I odeszłem czując że jestem szczęśliwy. Nareszcie szczęśliwy.







Oczywiście, los postanowił odebrać mi to szczęście. Gdy byłem już u swoich drzwi usłyszałem okrzyk.
-Ty, syn klozeta! - brzmiał ten wysoce nieprzyjemny dźwięk. "Syn klozeta". Ciekawe co jutro wymyślą. Byłem już nazwany każdym przekleństwem jakie obozowicze próbowali wymyślić. Usłyszałem już słowo "kibel" odmienione przez wszystkie przypadki. "Syn klozeta" nie było najgorszą rzeczą jaką w życiu usłyszałem. Ale zabolało.
-Masz że mną jakiś problem? - odpowiedziałem szorstkim głosem mierząc od stóp do głów wroga. Nowy obozowicz, uznany wczoraj, syn Aresa. Odziedziczył jedynie złe cechy swego ojca.
-Moim problemem jest twoje istnienie - odpowiedział.
-Naprawdę musisz być mało inteligenty by atakować kogoś tylko że względu na jego pochodzenie.
Chyba nie zrozumiał o co mi chodzi. Rzeczywiście nie był zbyt inteligentny.
Potoczył mi w odpowiedzi parę nieprzychylnych słów.
-Uważasz się za lepszego ode mnie, bo jesteś synem Aresa? Wiedz, że Ares jest sławny w mitach, ale naprawdę to słabeusz. Jego dzieci nie są lepsze. Chłepią się że są najlepszymi szermierzami, a najlepszym szermierzem stulecia był syn Hermesa. Nazywał się... Luka? Nie.... Lucas? Też nie. Luke, nazywał się Luke. Dzieci Aresa chłepią się też tym że są wybitnymi strategami, a najwybitniejszym strategiem stulecia jest córka Ateny. Nie uważaj się za lepszego z powodu swojego pochodzenia - powiedziałem i chciałem odejść.
-Twój ojciec musiał być głupcem, skoro nie porzucił cię, gdy się urodziłeś! - wykrzyknął on. Być może nie była najgorsza rzecz jaką mógł powiedzieć, ale każdy wie że nie wolno obrażać przy mnie mojego ojca. Syn Aresa najwidoczniej o tym zapomniał. Oślepiła mnie furia. Chłopaka zaczęły chłostać fale wody, uderzając go po twarzy. Krzyczałem na niego bez opamiętania, a fale wody zamieniły się w przezroczystych wojowników, walczących po mojej stronie.
-Odszczekaj słowa o moim ojcu!!!- ryknęłem. - Nie waż się go obrażać!
Uformowałem z wody przezroczysty miecz. Cięłem po chłopaku i jedyny powód dla którego jeszcze żył, to to że miał na sobie zbroje.
-James! - usłyszałem za sobą krzyk Lucky. Obróciłem się w jej kierunku i zobaczyłam z jakim przerażeniem patrzy na to co właśnie robiłem. - Przestań!
Przestałem. Fale gniewu mnie opuściły. Upadłem na kolana. Ilość mocy, której użyłem była niewyobrażalna. Prawie zabiłem sam siebie pozbawiając się energii.
-Już nigdy nie popełnij tego błędu - warknęłem do chłopaka, po czym odbiegłem do swojego domku ze łzami w oczach. Zniszczono mój najlepszy dzień świata. Wyśmiano mnie, mojego ojca i moją matkę. Chciałem do Obozu Jupiter, gdzie oddawano kult Kloacynie i wierzono w jej moc. Upadłem na łóżko i płakałem. "Chłopaki nie płaczą" mówiono. Ja mówię "chłopaki płaczą, gdy nie mają nic".


- - - - 
Witam wszystkich, którzy czytają ten rozdział. Biedny, biedny James. Kto idzie z widłami do domku Aresa? (z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy Aresa i jego dzieci lubią). 
Niedługo zaczną się wątki fabularne
Pozdrawiam 
majam 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz